Trzy ilustracje do najnowszego numeru
National Geographic Traveler poświęconego
taniemu podróżowaniu.
Jak wiadomo, najtańszym środkiem transportu (poza własnymi nogami) jest autostop, unieśmiertelniony w kultowej piosence Karin Stanek:
Jedziemy autostopem, jedziemy autostopem.
W ten sposób możesz bracie przejechać Europę.
Gdzie szosy biała nić, tam bracie śmiało wyjdź.
I nie martw się co będzie potem.
Na ilustracji widać, że Nie-Europę też można tak przejechać. Jak się uprzeć.
Innym sposobem na oszczędzanie w podróży jest żywienie się samemu, zamiast po drogich restauracjach. Prawdziwi twardziele mogą np. jechać w norweskie fiordy z wędką i żywić się własnoręcznie złowionymi makrelami; dla tych mniej zawziętych pozostają konserwy turystyczne z mielonką rzeszowską i paprykarzem szczecińskim, tudzież suchary bieszczadzkie, wiezione z domu w ciężkich jak sumienie grzesznika plecakach.
Ja jestem jednak wygodniś i sybaryta, i od takich mocnych doznań zacząłem z wiekiem preferować bardziej hedonistyczne podejście do turystyki. Podczas ostatniego pobytu w Kapadocji przyglądałem się ze zgrozą dwóm szwedzkim (sympatycznym skądinąd) tanio podróżującym backpackerom, którzy w hostelowej stołówce mieszali zimne fusilli z krojoną w grube plastry turecką mortadelą (absolutna ohyda i smakowo i wizualnie) i keczupem.
No nie, panowie. Autostop, namiot, nonszalanckie podejście do higieny, wszystko fajnie, nie takie rzeczy się za młodu robiło, ale ten wstrząsający makaron przekonał mnie niezbicie, że jestem nieodwołalnie po drugiej stronie barykady - tej, niestety, gdzie siedzą, wygodnie rozparci w fotelach swoich kamperów i klimatyzowanych autokarów, syci niemieccy emeryci w beżowych wiatrówkach i złoconych oprawkach okularów.
Tamtego dnia kolację zjadłem w knajpie - güveç z bakłażanami i lokalne wino.
Idealnym sposobem, żeby zwiedzić obce kraje i nie przepłacić, jest wtopienie się w tłum i udawanie tubylca. W większości atrakcyjnych turystycznie miejsc przybysze z zewnątrz są traktowani jak chodzące bankomaty i bez żenady pozbawiani gotówki przez przedsiębiorczych lokalsów. Zasada, że koszula bliższa jest ciału obowiązuje tak samo w egzotycznym Zimbabwe, jak i na swojskim Podhalu; wszędzie na świecie przyjezdni płacą dziesięciokrotnie wyższe ceny wstępu / noclegu / posiłku (niepotrzebne skreślić), niż miejscowi. Żeby tego uniknąć, trzeba przekonywająco udawać swojaka, co od biedy może się udać w większości krajów europejskich, (o ile oczywiście zaposiedliśmy lokalny język i mamy umiejętność bezbłędnego naśladowania akcentu) ale już w Afryce Równikowej - moim skromnym zdaniem nie ma szans powodzenia.