Jak powszechnie wiadomo, dobrze zeskanowany rysunek to połowa sukcesu. Najlepiej do tej skomplikowanej czynności zatrudnić fachowców, czyli...
poniedziałek, 29 marca 2010
niedziela, 28 marca 2010
czwartek, 25 marca 2010
Rozwijając wątek z dnia wczorajszego
W komentarzach do porzedniego posta zostałem surowo skarcony przez Koralinę i mojego własnego ojca za nonszalancko lekceważący stosunek do Wielkiej Kuchni Tureckiej, czwartej podobno na świecie.
Tata przypomniał mi o niepodważalnych zasługach, jakie wpływy otomańskie miały w rozwoju kulinarnych tradycji Europy Południowo-Wschodniej, natomiast Koralina nie wyzbywając się krytycyzmu wobec Turków i ich kultury zwróciła moją uwagę na nieprzebraną różnorodność i bogactwo regionalnych odmian tureckiej kuchni. I tutaj, muszę się przyznać, nieco się zacukałem, przemyślałem sprawę i zadałem sam sobie pytanie, dlaczego mimo wszystko nie uważam Turcji za kulinarną potęgę. Na pytanie owo postaram się odpowiedzieć poniżej.
Dystansując się od opinii moich znakomitych komentatorów muszę wyznać, że do kuchni tureckiej zraził mnie przede wszystkim jej brak finezji, brak zaskakującego łączenia smaków, i, sorry, Koralino, ale właśnie brak różnorodności. Wszystko jest w niej przyprawione na jedno kopyto, z ziół stosuje się właściwie tylko tymianek i ewentualnie miętę, posypuje się po wierzchu papryką, soli, pieprzy, skrapia sokiem z cytryny, i tyle. No, czasem ciapnie się jeszcze jogurtu. I nieodmiennie podaje się do tego, cokolwiek by to nie było, ten nieśmiertelny pszenny chleb w charakterze wypełniacza!
Niby jest cała masa rodzajów dolmy, ale w smaku są one wszystkie dość zbliżone, pieczona baranina też występuje pod różnymi nazwami i postaciami, ale tak naprawdę pachnie i smakuje cały czas dość podobnie.Oczywiście, wszystko to jest fajne na samym początku, ot, taka chłopska, niewymyślna a pożywna kuchnia, ale bardzo szybko człowiek zaczyna tęsknić za czymś bardziej wyrafinowanym. Najlepszy przykład - pide. Smaczne, owszem, nie powiem, ale do prawdziwej włoskiej pizzy ma się jak tofaş do ferrari.
Tata przypomniał mi o niepodważalnych zasługach, jakie wpływy otomańskie miały w rozwoju kulinarnych tradycji Europy Południowo-Wschodniej, natomiast Koralina nie wyzbywając się krytycyzmu wobec Turków i ich kultury zwróciła moją uwagę na nieprzebraną różnorodność i bogactwo regionalnych odmian tureckiej kuchni. I tutaj, muszę się przyznać, nieco się zacukałem, przemyślałem sprawę i zadałem sam sobie pytanie, dlaczego mimo wszystko nie uważam Turcji za kulinarną potęgę. Na pytanie owo postaram się odpowiedzieć poniżej.
Dystansując się od opinii moich znakomitych komentatorów muszę wyznać, że do kuchni tureckiej zraził mnie przede wszystkim jej brak finezji, brak zaskakującego łączenia smaków, i, sorry, Koralino, ale właśnie brak różnorodności. Wszystko jest w niej przyprawione na jedno kopyto, z ziół stosuje się właściwie tylko tymianek i ewentualnie miętę, posypuje się po wierzchu papryką, soli, pieprzy, skrapia sokiem z cytryny, i tyle. No, czasem ciapnie się jeszcze jogurtu. I nieodmiennie podaje się do tego, cokolwiek by to nie było, ten nieśmiertelny pszenny chleb w charakterze wypełniacza!
Niby jest cała masa rodzajów dolmy, ale w smaku są one wszystkie dość zbliżone, pieczona baranina też występuje pod różnymi nazwami i postaciami, ale tak naprawdę pachnie i smakuje cały czas dość podobnie.Oczywiście, wszystko to jest fajne na samym początku, ot, taka chłopska, niewymyślna a pożywna kuchnia, ale bardzo szybko człowiek zaczyna tęsknić za czymś bardziej wyrafinowanym. Najlepszy przykład - pide. Smaczne, owszem, nie powiem, ale do prawdziwej włoskiej pizzy ma się jak tofaş do ferrari.
Fakt, pewne rzeczy są świetne (jak się dobrze trafi), na przykład w knajpie o nazwie Nefes na Kızılay do bardzo przyzwoitego kuzu şiş podają absolutnie rewelacyjną sałatkę podlaną octem z granatów i posypaną sumakiem; w Izmirze zdarzyło mi się jeść fantastycznego levreka (fantastyczny był głównie dlatego, że był bardzo świeży i idealnie upieczony; nie bez znaczenia była tu jak sądzę też magia miejsca) i wcale nie gorszą barbunyę (ditto), a w Stambule smażone małże w bułce (pycha, nie zaprzeczę), ale w gruncie rzeczy takie dobre rzeczy można bez problemu zjeść w większości krajów leżących w basenie Morza Śródziemnego.
Owszem, bardzo lubię od czasu do czasu rzeczy takie jak şakşuka, jak ayran, jak rozmaite potrawy z bakłażana, jak su börek, jak yaprak sarma, jak humus, jak tahin wymieszany z pekmezem, w którym macza się lavaş, ale właśnie tylko od czasu do czasu i w gruncie rzeczy bez specjalnych emocji.
Tymczasem potrafię się roztkliwić nad niemal dowolną włoską pastą, nad dobrze zrobioną pizzą, albo nad domową polską zupą, zwłaszcza jeśli jest to żurek albo barszcz z uszkami.
Owszem, bardzo lubię od czasu do czasu rzeczy takie jak şakşuka, jak ayran, jak rozmaite potrawy z bakłażana, jak su börek, jak yaprak sarma, jak humus, jak tahin wymieszany z pekmezem, w którym macza się lavaş, ale właśnie tylko od czasu do czasu i w gruncie rzeczy bez specjalnych emocji.
Tymczasem potrafię się roztkliwić nad niemal dowolną włoską pastą, nad dobrze zrobioną pizzą, albo nad domową polską zupą, zwłaszcza jeśli jest to żurek albo barszcz z uszkami.
Słynne tureckie słodycze, wszystkie te baklavy, kadayify, lokum, profiterole i sutlaçe, są istotnie niezgorsze, ale przecież na ogół mdląco słodkie, i na dłuższą metę zwyczajnie nudne.
Tureckie sery to temat zasługujący na osobny post. Wydaje mi się, że Turcy nie są w stanie wyprodukować twarogu, który smakowałby jak twaróg, a nie jak bryndza lub feta (uczciwie przyznaję, że dobra nawet ta ich feta, ale z miodem albo dżemem się jej przecież nie zje) oraz żółtego sera, który nie miałby konsystencji i smaku plasteliny. Gdzież im się równać do Włoch, Szwajcarii, Holandii, nie wspominając nawet o takiej serowarniczej potędze jak Francja.
Win Turcy też robić nie potrafią i na tym stwierdzeniu w sumie litościwie poprzestanę.
Reasumując: gdybym miał wybrać jedną kuchnię, którą miałbym się żywić do końca życia, to pierwszą rozpatrywaną kandydatką raczej na pewno byłaby kuchnia włoska, potem może chińska, potem, kto wie - hiszpańska? Meksykańska? Hinduska? W każdym razie na pewno nie turecka.
Tureckie sery to temat zasługujący na osobny post. Wydaje mi się, że Turcy nie są w stanie wyprodukować twarogu, który smakowałby jak twaróg, a nie jak bryndza lub feta (uczciwie przyznaję, że dobra nawet ta ich feta, ale z miodem albo dżemem się jej przecież nie zje) oraz żółtego sera, który nie miałby konsystencji i smaku plasteliny. Gdzież im się równać do Włoch, Szwajcarii, Holandii, nie wspominając nawet o takiej serowarniczej potędze jak Francja.
Win Turcy też robić nie potrafią i na tym stwierdzeniu w sumie litościwie poprzestanę.
Reasumując: gdybym miał wybrać jedną kuchnię, którą miałbym się żywić do końca życia, to pierwszą rozpatrywaną kandydatką raczej na pewno byłaby kuchnia włoska, potem może chińska, potem, kto wie - hiszpańska? Meksykańska? Hinduska? W każdym razie na pewno nie turecka.
środa, 24 marca 2010
Coś na ząb
Gözleme, czyli rodzaj wielkich naleśników z pieczonego na rozgrzanej blasze ciasta nadziewanych rozmaitymi rozmaitościami (w tym wypadku fetopodobnym serem i szpinakiem) a do popicia ayran, czyli osolony jogurt rozbełtany z wodą.
Generalnie moim zdaniem kuchnia turecka jest nieco przereklamowana, zwłaszcza przez samych Turków (znam jednego, który twierdzi, że to czwarta kuchnia świata, zaraz po francuskiej, włoskiej i chińskiej, co nieodmiennie wzbudza mój szyderczy śmiech) ale zestaw na powyższym zdjęciu to naprawdę niebo w gębie.
Generalnie moim zdaniem kuchnia turecka jest nieco przereklamowana, zwłaszcza przez samych Turków (znam jednego, który twierdzi, że to czwarta kuchnia świata, zaraz po francuskiej, włoskiej i chińskiej, co nieodmiennie wzbudza mój szyderczy śmiech) ale zestaw na powyższym zdjęciu to naprawdę niebo w gębie.
niedziela, 21 marca 2010
piątek, 19 marca 2010
środa, 17 marca 2010
Ciemna strona łasowania
Mało komu jest wiadome, że mroczny i okrutny cesarz Palpatine też ma swoje słabostki, jak każdy inny obywatel Galaktycznego Imperium.
Na przykład: rogaliki z różą.
wtorek, 16 marca 2010
niedziela, 14 marca 2010
Mury Cytadeli
Wznoszenie murów rozpoczęli Galatowie, dokończyli Rzymianie, a potem przyszli Ottomanowie i zabrali się za przebudowę. To pewnie właśnie oni jako budulca użyli kamienia pochodzącego z antycznych świątyń, a że raczej poza arabskim żadnego alfabetu nie znali...
piątek, 12 marca 2010
Kanciasta Kundzia
Ściągnąłem z Cubeecrafta siatkę konstrukcyjną papierowego ludka i poddawszy ją niewielkiej obróbce, zrobiłem taki kartonowy, trójwymiarowy portret naszej fretki.
Ma nawet ogonek:
A po kliknięciu w poniższy obrazek każdy zainteresowany może wejść w posiadanie wykroju potrzebnego do zmajstrowania takiego zwierzątka. Wystarczy go sobie wydrukować na zwykłej domowej drukarce A4, zalecam tylko użycie nieco grubszego papieru, tak gdzieś od 160 g / m kw. wzwyż.
Jest z tym trochę marudnego wycinania, ale składa się już bardzo łatwo i nie potrzeba kleju ani żadnego innego lepiszcza.
Jest z tym trochę marudnego wycinania, ale składa się już bardzo łatwo i nie potrzeba kleju ani żadnego innego lepiszcza.
środa, 10 marca 2010
wtorek, 9 marca 2010
poniedziałek, 8 marca 2010
Z serii: Wielcy Polacy
Obrazek zrealizowany na zamówienie Uniwersytetu Łódzkiego (reprezentowanego przez Michała), przedstawiający jednego z czołowych polskich filozofów, logików i etyków, twórcę reizmu, pioniera prakseologii, i przy okazji pierwszego rektora UŁ.
niedziela, 7 marca 2010
czwartek, 4 marca 2010
Kamikaze i sikorki
Ostatnio realizowanym tematem na moich zajęciach z ilustracji były koktajle. Jak widać, nie ustaję w wysiłkach zdemoralizowania kwiatu tureckiej młodzieży.
Każdy student (albo studentka) wylosował nazwę jakiegoś alkoholowego drinka i miał stworzyć inspirowaną nią (nazwą oczywiście) ilustrację. Techniczny wymóg był taki, że trzeba było stworzyć mniej lub bardziej trójwymiarowy obiekt, a potem go sfotografować. W wersji superprofesjonalnej takie ilustracje wyglądają na przykład tak. Moim studentom poszło na ogół nieco mniej imponująco, chciaż i tak w niektórych wypadkach było lepiej, niż się spodziewałem.
Oprócz wziętych na warsztat tak powszechnie znanych wypiteczności jak Bloody Mary, White Russian czy Pink Lady, pojawiły się również i mniej popularne, za to obdarzone malowniczymi nazwami, np: Kremlin Colonel, Green Goblin, Corpse Reviver, Angel's Tit czy Salty Dog.
A przede wszystkim - Kamikaze (wódka, Triple Sec i sok z limonki). Przy okazji - może dałoby się stworzyć wersję de luxe tego drinka i nazwać go Kapitan Kamikaze?
Każdy student (albo studentka) wylosował nazwę jakiegoś alkoholowego drinka i miał stworzyć inspirowaną nią (nazwą oczywiście) ilustrację. Techniczny wymóg był taki, że trzeba było stworzyć mniej lub bardziej trójwymiarowy obiekt, a potem go sfotografować. W wersji superprofesjonalnej takie ilustracje wyglądają na przykład tak. Moim studentom poszło na ogół nieco mniej imponująco, chciaż i tak w niektórych wypadkach było lepiej, niż się spodziewałem.
Oprócz wziętych na warsztat tak powszechnie znanych wypiteczności jak Bloody Mary, White Russian czy Pink Lady, pojawiły się również i mniej popularne, za to obdarzone malowniczymi nazwami, np: Kremlin Colonel, Green Goblin, Corpse Reviver, Angel's Tit czy Salty Dog.
A przede wszystkim - Kamikaze (wódka, Triple Sec i sok z limonki). Przy okazji - może dałoby się stworzyć wersję de luxe tego drinka i nazwać go Kapitan Kamikaze?
środa, 3 marca 2010
Wilcza noc
Dedykuję to zdjęcie Mojej Żonie, która od początku miała poważny problem z tym, że w Turcji mieszkamy na niskim parterze.
wtorek, 2 marca 2010
Neptun revisited
Miał być koniec morskich marynat, ale Neptun wrócił z reklamacją, że turyści będą mieli problemy z jego identyfikacją i prosimy bardzo o takiego z fontanny na Długim Targu.
Nie ma sprawy.
Nie ma sprawy.