Mimo sążnistego upału (37°C w cieniu) wybraliśmy się przedwczoraj w silnym polsko-brytyjskim składzie (Agnieszka, nasz sąsiad James, jego kolega Chris oraz Jurs Truli) na Ulus, a przede wszystkim do Muzeum Cywilizacji Anatolijskich. Była to nieoczekiwanie bardzo słuszna decyzja, ponieważ muzeum, oprócz całkiem ciekawych zbiorów sztuki hetyckiej, frygijskiej, greko-rzymskiej i jakichś bliżej nieokreślonych kultur neolitycznych, posiada klimatyzację. Po raz pierwszy od paru tygodni było mi przyjemnie chłodno, do tego stopnia, że aż chciało mi się wyciągnąć z torby szkicownik i podróżne akwarelki i naszkicować kilka dziwnych przedmiotów.
piątek, 30 lipca 2010
niedziela, 25 lipca 2010
Barwny western produkcji amerykańskiej (no, prawie)
Powyższy obrazek powstał jako produkt uboczny pracy nad zupełnie inną ilustracją; potrzebowałem do niej takiego właśnie westernowego tła. W tak zwanym praniu okazało się, że ten całkiem chyba nastrojowy pejzażyk zostanie w trzech czwartych zasłonięty przez postaci na pierwszym planie, więc zdecydowałem się pokazać go na blogu w wersji sauté, bo trochę szkoda mi się go zrobiło. Dodałem tylko tego melancholijnego bizona, bo w końcu landszaft bez sztafażu to przecież jak kowboj bez konia.
sobota, 17 lipca 2010
czwartek, 15 lipca 2010
All the animals come out at night
Kiedy na umęczony upałem Sopot spłynie wreszcie wieczorny mrok, i tubylcy wraz z czeredą kolorowo ubranych letników, człapiących cały dzień kaczym krokiem w swoich źle dopasowanych klapkach, udadzą się wreszcie na spoczynek, miejskie parki, skwery i uliczki obejmują we swe władanie przedstawiciele lokalnej i napływowej fauny nocnej.
Powracający z hulanek spóźniony przechodzień może napotkać na przykład stadko niezupełnie trzeźwych młodzieńców pohukujących od czasu do czasu nieartykułowanie, objuczonych siatkami ze sklepów całodobowych, w których pobrzękują zdradziecko butelki z piwem. Zdarzają się też przycupnięte na ławkach bądź murkach zapłakane dziewczyny, które właśnie przeżywają silny atak bólu istnienia, rozmazujące wierzchem dłoni maskarę i rwącym się od szlochu głosem próbujące wysępić od kogoś papierosa.
Powracający z hulanek spóźniony przechodzień może napotkać na przykład stadko niezupełnie trzeźwych młodzieńców pohukujących od czasu do czasu nieartykułowanie, objuczonych siatkami ze sklepów całodobowych, w których pobrzękują zdradziecko butelki z piwem. Zdarzają się też przycupnięte na ławkach bądź murkach zapłakane dziewczyny, które właśnie przeżywają silny atak bólu istnienia, rozmazujące wierzchem dłoni maskarę i rwącym się od szlochu głosem próbujące wysępić od kogoś papierosa.
poniedziałek, 5 lipca 2010
The day after
Obywatelski obowiązek obywatelskim obowiązkiem, ale jak wiadomo all work and no play makes Jack a dull boy, zatem po oddaniu jak najbardziej ważnego głosu wybrałem się na ostatni dzień Open'era.
Spośród całej bogatej oferty festiwalu tak naprawdę interesował mnie jedynie (no, może nie jedynie, ale głównie) koncert The Dead Weather, czyli nowej formacji Jacka White'a. Nie jestem krytykiem muzycznym, i guzik się w sumie na muzyce znam, więc nawet nie będę próbował wysmażyć tu jakiejkolwiek recenzji, dość powiedzieć, że byłem absolutnie zdruzgotany (tu przepraszam za le mot vulgaire, ale żadne inne nie oddaje istoty rzeczy) zajebistością tego wydarzenia. Energia koncertu była taka, jakby Jack White i Alison Mosshart wspierani przez Deana Fertitę i Jacka Lawrence'a ustawili na scenie karabiny maszynowe i pruli seriami dźwięków w publiczność.
No i masz, jednak nie udało mi się nie uderzyć w tandetną metaforę. Przepraszam.
Spośród całej bogatej oferty festiwalu tak naprawdę interesował mnie jedynie (no, może nie jedynie, ale głównie) koncert The Dead Weather, czyli nowej formacji Jacka White'a. Nie jestem krytykiem muzycznym, i guzik się w sumie na muzyce znam, więc nawet nie będę próbował wysmażyć tu jakiejkolwiek recenzji, dość powiedzieć, że byłem absolutnie zdruzgotany (tu przepraszam za le mot vulgaire, ale żadne inne nie oddaje istoty rzeczy) zajebistością tego wydarzenia. Energia koncertu była taka, jakby Jack White i Alison Mosshart wspierani przez Deana Fertitę i Jacka Lawrence'a ustawili na scenie karabiny maszynowe i pruli seriami dźwięków w publiczność.
No i masz, jednak nie udało mi się nie uderzyć w tandetną metaforę. Przepraszam.
sobota, 3 lipca 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)