Admirał Akbar minutą ciszy czci chwalebną śmierć wigilijnych labraksów.
poniedziałek, 26 grudnia 2011
sobota, 24 grudnia 2011
środa, 21 grudnia 2011
Trochę nostalgii i trochę zrzędzenia
Wprawdzie Moja Żona czasami z przekąsem mawia, że jako inteligenckie dziecko z kulturalnego nadmorskiego kurortu nie mam pojęcia, czym było prawdziwe dzieciństwo w betonowej dżungli peerelowskich blokowisk, to przecież swoje szczenięce lata spędziłem uganiając się ze zgrają podobnych do mnie małych barbarzyńców po rozmaitych krzaczorach, klatkach schodowych (domofony należały wtedy jeszcze do rzadkości), i mniej lub bardziej zapuszczonych podwórkach (nie było wtedy jeszcze tej manii odgradzania się przez wszystkich od świata żelaznym parkanem najeżonym szpiczastymi sztachetami, a okazyjnie trafiająca się druciana siatka nie stanowiła bynajmniej przeszkody). Należę do pokolenia wyrosłego na książkach Bahdaja i Niziurskiego, będących apoteozą rozbrykanej i puszczonej samopas smarkaterii, czyli czegoś, czego chowane pod kloszem, odwożone dwie ulice dalej do szkoły samochodem, dzieci moich rówieśników zapewne nigdy w życiu nie doświadczą. W tamtych szczęśliwych latach przygody Paragona, Perełki i Mandżaro albo Marka Piegusa, Teodora i Pirydona, szlajających się bez nadzoru osoby pełnoletniej po rozmaitych lochach i piwnicach w celu wytropienia takiej czy innej szajki dość amatorsko sobie poczynających złoczyńców, były w moich oczach może nieco po literacku podkoloryzowane, ale przecież nie całkiem nieprawdopodobne. Ostatecznie normalną rzeczą było, ze znikało się z domu na cały dzień i wracało dopiero wieczorem, i że nikt z rodziców specjalnie się nie przejmował, gdzie akurat ich pociechy się szwendają, jeśli tylko w okolicach dziennika telewizyjnego zjawiały się w domu.
Oprócz piwnic i strychów, a okazyjnie nawet schronów przeciwlotniczych, świetnym miejscem do zabawy był jakiś plac budowy (jednego chłopaka z mojej podstawówki koledzy wsadzili do betoniarki, i tak długo kręcili, aż się nieborak porzygał), albo okoliczna rudera, przeznaczona do rozbiórki, która to z powodu przedłużających się obiektywnych trudności nie mogła latami dojść do skutku (jak i wiele innych rzeczy w tamtym ustroju).
No dobra, z tą ruderą może nieco przesadziłem, takich miejsc w Sopocie mojej młodości sobie nie przypominam, zresztą nawet jeśli były, to się tam raczej nie chodziło, bo na ogół znajdowała się tam melina pijaczków albo kompociarzy.
Ale po dachach garaży to się chyba każdy ganiał, prawda?
* * *
A w obecnych czasach... ech, szkoda gadać. Jak już dziecko odbębni szkołę i wszystkie możliwe bardzo rozwojowe zajęcia pozalekcyjne, a potem jakimś cudem odklei się od kompa lub od telewizora by wreszcie wyjść z domu, to gdzie trafia?
Na plac zabaw, i to taki, gdzie z czujnego oka nawet na chwilę nie spuszcza go rodzic bądź niania, ogrodzony jak wybieg smutnych zwierzątek w ZOO, i obowiązkowo monitorowany kamerami przemysłowymi.
Ileż razy można zjechać z tej zjeżdżalni, i ile babek z piasku uklepać w piaskownicy? Nie dajcie się zwieść tym przyklejonym do dziecięcych twarzyczek uśmiechom...
To już lepiej chyba siedzieć w domu, przynajmniej rodzice się nie stresują.
PS. Chciałbym od razu zaznaczyć, zanim się ktokolwiek z pt. Czytelników i Oglądaczy poczuje osobiście niniejszym postem dotknięty i urażony w swoim poczuciu dobrze spełnianego rodzicielskiego obowiązku, że absolutnie nie kwestionuję niczyich metod wychowawczych, po prostu wyrażam (półżartem, jak zwykle na tym blogu) swoje współczucie wobec wszystkich dzisiejszych dzieci, które nigdy nie łażą po żadnych miejscach, po których łazić nie wolno, i które swoją naturalną żądzę przygód muszą rozładowywać rypiąc całymi dniami w gry na konsoli.
czwartek, 15 grudnia 2011
Horror w M1
Ilustracja do podręcznika dla młodszej młodzieży, mająca uzmysłowić dziatwie, na jakie śmiertelne niebezpieczeństwa jest narażona we własnych czterech ścianach; np. na porażenie prądem, wybuch gazu, oparzenie wrzątkiem, podpalenie bądź zalanie mieszkania, albo wypadnięcie z okna na dziewiątym piętrze. W pierwotnej przymiarce do ilustracji miał być również dobijający się do drzwi nieznajomy, ale na przedstawionym redakcji szkicu wyglądał przerażająco, jak stuprocentowy zboczeniec działkowy, więc go skadrowano do samej ręki przyciskającej guzik dzwonka. Ręka, fakt, odziana była w trencz i skórzaną rękawiczkę, więc przedstawiała się nadal dość złowrogo, ale wklejona w powyższą ilustrację na zasadzie obrazka w obrazku jakoś psuła mi kompozycję, dlatego w tej wersji jej nie widać. Można powiedzieć, że teraz jest to niewidzialna ręka.
niedziela, 11 grudnia 2011
środa, 7 grudnia 2011
Triceps Rembrandta
Silna ekipa tworząca komiksowy zin Biceps zwróciła się do mnie jakiś czas temu z prośbą o narysowanie ilustracji na okładkę do pierwszego numeru ich kolejnego projektu pt. Triceps. Dostałem (co mi się ostatnio nader rzadko zdarza) całkowicie wolną rękę i nieograniczony kredyt zaufania, a jedyną wytyczną było, żebym nawiązał do jakiegoś znanego dzieła sztuki wysokiej i żeby pojawił się tam mięsień trójgłowy ramienia. No to proszę:
Okładkę w wersji finalnej można obejrzeć tutaj.
Subskrybuj:
Posty (Atom)