Tytuł posta w zestawieniu z obrazkiem może budzić pewną konfuzję, ale jest to po prostu tytuł kolejnego odcinka memuarów dzielnego matrosa Perepeczki, do którego powyższa akwarelka stanowi ilustrację. Tym razem osią akcji była usterka śruby okrętu, na którym młodziutki wówczas narrator zdobywał swe marynarskie szlify. Aby rzeczoną śrubę naprawić, należało wydobyć ją nad powierzchnię wody, a aby tak się stało, należało wpierw odpowiednio przechylić statek, zwiększając zanurzenie części dziobowej (co nieuchronnie prowadzi do wynurzenia części rufowej, gdzie znajdowała się właśnie owa śruba, nieprawdaż).
Obowiązkiem dokonania stosownych obliczeń (nie można przecież tak sobie na oko przepompowywać zawartości zbiorników, opróżniać ładowni, zatapiać komór łańcuchowych i forpeaków, czymkolwiek by te ostanie nie były) obarczony został starszy oficer, czyli według marynarskiej terminologii chief mate. Chief mate, jako moriak stary i wytrawny, aczkolwiek żywiący wrodzoną niechęć do teorii, scedował ten uciążliwy obowiązek na świeżo upieczonego absolwenta Akademii Morskiej w osobie, rzecz jasna, A. Perepeczki. Sam zaś... ale tu oddajmy głos autorowi:
- Masz tu i licz a ja skoczę po pomoce naukowe – ucieszył się chief nie dając mi dojść do głosu i wybiegł z kabiny zostawiając mnie samotnego, oszołomionego i całkowicie zdezorientowanego.
Wrócił zresztą po paru zaledwie minutach.
- No, teraz to ZROBIMY wszystko raz, dwa – wtaskał do kabiny karton piwa, zwalił się na kanapkę, zsunął na tył głowy mocno już sfatygowaną czapkę z emblematem jakiejś angielskiej kompanii, z którą się nigdy nie rozstawał i nawet podejrzewałem, że w niej sypiał, otworzył pierwszą butelkę, wychylił ją duszkiem po czym łaskawszym gestem podał mi drugą.
Najwięcej kłopotu sprawiła mi ta czapka z emblematem "jakiejś angielskiej kompanii". - kompletnie nie miałem (i zresztą nadal nie mam) pojęcia, jak też ona mogła wyglądać. Koniec końców narysowałem czapkę używaną w brytyjskiej Navy podczas II wojny światowej, i w dodatku, w sposób skrajnie idiotyczny, ozdobiłem ją nazwą Kompanii Wschodnioindyjskiej, za nic sobie mając całkowity brak sensu i wierności historycznej takiego zabiegu. Wyobrażam sobie, jak pienić się muszą niektórzy purystyczni czytelnicy magazynu "Nasze Morze", widząc tak monstrualne błędy rzeczowe w moich ilustracjach...
Ja bym się spienił na pewno, gdybym się na marynistyce choć trochę znał.