środa, 21 grudnia 2011

Trochę nostalgii i trochę zrzędzenia

Wprawdzie Moja Żona czasami z przekąsem mawia, że jako inteligenckie dziecko z kulturalnego nadmorskiego kurortu nie mam pojęcia, czym było prawdziwe dzieciństwo w betonowej dżungli peerelowskich blokowisk, to przecież swoje szczenięce lata spędziłem uganiając się ze zgrają podobnych do mnie małych barbarzyńców po rozmaitych krzaczorach, klatkach schodowych (domofony należały wtedy jeszcze do rzadkości), i mniej lub bardziej zapuszczonych podwórkach (nie było wtedy jeszcze tej manii odgradzania się przez wszystkich od świata żelaznym parkanem najeżonym szpiczastymi sztachetami, a okazyjnie trafiająca się druciana siatka nie stanowiła bynajmniej przeszkody). Należę do pokolenia wyrosłego na książkach Bahdaja i Niziurskiego, będących apoteozą rozbrykanej i puszczonej samopas smarkaterii, czyli czegoś, czego chowane pod kloszem, odwożone dwie ulice dalej do szkoły samochodem, dzieci moich rówieśników zapewne nigdy w życiu nie doświadczą. W tamtych szczęśliwych latach przygody Paragona, Perełki i Mandżaro albo Marka Piegusa, Teodora i Pirydona, szlajających się bez nadzoru osoby pełnoletniej po rozmaitych lochach i piwnicach w celu wytropienia takiej czy innej szajki dość amatorsko sobie poczynających złoczyńców, były w moich oczach może nieco po literacku podkoloryzowane, ale przecież nie całkiem nieprawdopodobne. Ostatecznie normalną rzeczą było, ze znikało się z domu na cały dzień i wracało dopiero wieczorem, i że nikt z rodziców specjalnie się nie przejmował, gdzie akurat ich pociechy się szwendają, jeśli tylko w okolicach dziennika telewizyjnego zjawiały się w domu. 


Oprócz piwnic i strychów, a okazyjnie nawet schronów przeciwlotniczych, świetnym miejscem do zabawy był jakiś plac budowy (jednego chłopaka z mojej podstawówki koledzy wsadzili do betoniarki, i tak długo kręcili, aż się nieborak porzygał), albo okoliczna rudera, przeznaczona do rozbiórki, która to z powodu przedłużających się obiektywnych trudności nie mogła latami dojść do skutku (jak i wiele innych rzeczy w tamtym ustroju).

No dobra, z tą ruderą może nieco przesadziłem, takich miejsc w Sopocie mojej młodości sobie nie przypominam, zresztą nawet jeśli były, to się tam raczej nie chodziło, bo na ogół znajdowała się tam melina pijaczków albo kompociarzy.

Ale po dachach garaży to się chyba każdy ganiał, prawda?

*    *    *
A w obecnych czasach... ech, szkoda gadać. Jak już dziecko odbębni szkołę i wszystkie możliwe bardzo rozwojowe zajęcia pozalekcyjne, a potem jakimś cudem odklei się od kompa lub od telewizora by wreszcie wyjść z domu, to gdzie trafia?

Na plac zabaw, i to taki, gdzie z czujnego oka nawet na chwilę nie spuszcza go rodzic bądź niania, ogrodzony jak wybieg smutnych zwierzątek w ZOO, i obowiązkowo monitorowany kamerami przemysłowymi.


Ileż razy można zjechać z tej zjeżdżalni, i ile babek z piasku uklepać w piaskownicy? Nie dajcie się zwieść tym przyklejonym do dziecięcych twarzyczek uśmiechom...

To już lepiej chyba siedzieć w domu, przynajmniej rodzice się nie stresują.

PS. Chciałbym od razu zaznaczyć, zanim się ktokolwiek z pt. Czytelników i Oglądaczy poczuje osobiście niniejszym postem dotknięty i urażony w swoim poczuciu dobrze spełnianego rodzicielskiego obowiązku, że absolutnie nie kwestionuję niczyich metod wychowawczych, po prostu wyrażam (półżartem, jak zwykle na tym blogu) swoje współczucie wobec wszystkich dzisiejszych dzieci, które nigdy nie łażą po żadnych miejscach, po których łazić nie wolno, i które swoją naturalną żądzę przygód muszą rozładowywać rypiąc całymi dniami w gry na konsoli.

13 komentarzy:

  1. Moim skromnym zdaniem jednym z niewielu miejsc gdzie można robić rzeczy mało rozsądne i przeżywać przygodny jest dzisiaj harcerstwo. Wbrew obiegowej opinii o dorosłych facetach biegających w przykrótkich spodenkach, harcerstwo daje możliwość wypróbowania się w wielu bardzo dziwnych sytuacjach będąc jednocześnie pod opieką niewiele starszego(zazwyczaj również nastawionego na przygodę, a odrobinkę jednak rozsądniejszego) opiekuna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z hardkorowych miejsc do zabawy wymienię jeszcze TOROWISKO (uczęszczane, a jakże, takie duże, z wieloma rozjazdami). W sumie ekipa nam się nie zdekompletowała ale na samą myśl mam ciarki na plecach. No i żarło się wszystko co rosło: koniczynę, chlebki (cokolwiek to było), serduszka, morwy, niedojrzałe jabłka i śliwki to standard :))))

    OdpowiedzUsuń
  3. A w ogóle pierwsze zdanie wpisu (ze szczególnym uwzględnieniem pierwszej połowy zdania) to prawdziwy majstersztyk. Przeczytałam je z prawdziwa przyjemnością :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze do listy dawnych "zagrożeń" dodałbym jazdę bez pasów bezpieczeństwa i specjalnych fotelików, o kaski rowerowe można było najwyżej zobaczyć na amerykańskim filmie. Pomimo tego trup wcale nie ścielił sie gesto... :) ech..

    OdpowiedzUsuń
  5. ależ ma Pan zupełną rację, ja też pamiętam te czasy biegania po kanałach (co za przygoda - można spotkać szczura!), ćwiczenia równowagi na rurach biegnących z elektrowni, bieganie po torach kolejowych i wycieczka wzdłuż tychże do miasteczka oddalonego o parę godzin spaceru w tę i z powrotem. I jakoś rodzice przeżyli i my też przeżyliśmy. A teraz dzieciaki nie mają polotu, pragnienia przeżycia przygody a jak mają to rodzice tudzież szkoła skutecznie im to pragnienie temperują.

    A mam lat 30, nie 100. Nie jestem zgrzybiałą staruszką.
    Monika

    OdpowiedzUsuń
  6. To jest tekst jaki sam mógłbym napisać (no może bez tego początku, bo jednak jestem dzieckiem z rasowego blokowiska;)). Sam mam synka i boleję nad tym, że nie będzie miał takiego dzieciństwa jak jego tata. Bo nawet jeśli wypuszczę go samopas na podwórko, to z kim on się tam będzie bawił?

    OdpowiedzUsuń
  7. Chyba sporo w tym racji - sam mam pod ręką bardzo ambitnych przyjaciół, którzy wożą 7-letniego syna na wszelkie możliwe zajęcia i kupują mu, co tylko zamarzy, np. perkusję (!) - nie przypuszczam, by chłopak w ogóle sam wychodził z domu, bo nawet gdyby chciał, nie ma na to czasu. Ale poczekajmy jakieś 20 lat i zapytajmy go o nostalgie z dzieciństwa - może mimo wszystko będzie miał podobne refleksje jak Wy, bo kto wie, co swojej progeniturze zgotują rodzice następnego pokolenia?...

    OdpowiedzUsuń
  8. @Anna - poniekąd prawda, sam miło wspominam swój harcerski epizod, ale to jednak trochę inna para kaloszy - trudno w tym przypadku mówić o "puszczonej samopas, rozwydrzonej smarkaterii", że sam siebe zacytuję. Sytuacje trafiają się istotnie dziwne, typu nocowanie w lesie w samodzielnie skleconym szałasie, albo inne stania na warcie o czwartej rano i biegi na orientację, ale przecież tutaj dozór i opieka są w zasadzie nieustanne.

    @Ikar: Na torach to się zawsze kładło monety przed nadjeżdżającym pociągiem, potem się je znajdowało takie fajnie spłaszczone :-) No, różne rzeczy się robiło, pirotechniczne sprawki też były - jakaś saletra, jakieś rozdłubane korki, albo chociaż kupiona w pobliskim kiosku tubka kleju "Universal" - pięknie się palił :-)
    Dziękuję za komplement pod adresem pierwszego zdania, dopiero poniewczasie zauważyłem jakie ono jest straszliwie rozdęte. Muszę jednak popracować nad stylem, bo jakiś taki jest barokowy i dygresyjny za bardzo.

    @Imbryk: Kaski rowerowe to straszny obciach przecież :-)

    @Mnemonique: Czy mogłaby Pani nie zwracać się do mnie per "pan"? Bardzo proszę. Można po imieniu, można "Kapitanie", ale z "panami" zrobiliśmy porządek w czterdziestym piątym ;-)
    A wracając ad rem: w ogóle ludzie się teraz jacyś tacy okropnie strachliwi i nadopiekuńczy zrobili. Czy rzeczywiście jest bardziej niebezpiecznie, niż kiedyś, czy tylko daliśmy się zwariować mediom, które uwielbiają nas straszyć na każdym kroku?

    @Jaszczu: W ogóle z podwórkami teraz kaplica: wszystko pogrodzone przez rozmaite tam wspólnoty mieszkaniowe, tuje posadzone, kwietniki wypielęgnowane, bardzo ładnie to wszystko wygląda, ale dzieci nie mają gdzie się bawić... Miejsc, w których się bawiłem jako dziecko w Sopocie już właściwie nie ma: na jednym placyku postawiono apartamentowiec, podwórko przy moim bloku ostatecznie przekształciło się w parking dla lokatorów, a piękne, porośnięte trawą i zdziczałymi drzewkami owocowymi podwórko, na które chodziłem się bawić z kolegą mieszkającym ulicę dalej, teraz wygląda jeszcze piękniej, ale właśnie: tuje, kwietniki i sążnista kłódka na furtce. Od lat nie widziałem, żeby tam się jakieś dzieci bawiły.

    @Tatulek: Perkusję? Mądrzy rodzice.

    OdpowiedzUsuń
  9. Wyludnione te podwórka - mam wrażenie. W ogóle kwestia spotkania kogoś znajomego, to całkiem inna piosenka. Przecież nie tylko komórka, ale nawet zwykły telefon z okrągłą tarczą numeryczną to był wymarzony i niemożliwy do osiągnięcia sprzęt. Domofonów, jak wspomniałeś, nie było. Co mogłeś zrobić? WYJŚĆ NA DWÓR i albo od razu wpaść na kogoś, kto właśnie poszukiwał jako i ty poszukiwałeś, albo iść, zadzwonić do drzwi, zapytać: wyjdziesz??? Itp...

    W 1989 moi rodzice dostali odpowiedź, że telefon założą nam w domu w roku... 2000. Było to tak, jakby ktoś napisał, że marsjanie nam zamontują ten czerwony, podzwaniający przy wykręcaniu numeru aparat :) W 2000 r. opuszczałem jednostkę wojskową w Leźnicy Wielkiej z pierwszym telefonem komórkowym w kieszeni. Kiedy chciałem z kimś się umówić wyciągałem ją i... i co wam będę tłumaczył :D

    Najlepsze życzenia!

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja się podpisuję pod postem Anny rękoma i nogami. Mój 'epizod' z harcerstwem trwał 13 lat, więc miałam okazję stać po obu stronach. Byłam i smarkaterią łażącą po drzewach a później osiemnastoletnią (!) druhną drużynową, która pozwalała na łażenie po drzewach, budowanie tratew, samodzielne zwiady dwunastolatek w wiosce oddalonej o pięć kilometrów (i przy okazji umierała ze strachu, bo jak się pokemonom coś stanie to spędzi młodość w więzieniu). Jak się wypuszcza na harc zastęp pod opieką czternastolatki to tak naprawdę niewiele się to różni od tego o czym Pan pisał. No, może tyle, że jak się czternastoletniej zastępowej daje zadanie na wyrost to okazuje się nagle że świetnie do niego dorasta (podobnie jak osiemnastoletnia maturzystka do profesjonalnego samodzielnego prowadzenia obozu).

    Rodzice - wysyłajcie dzieci na zbiórki, harcerstwo to jedna z lepszych rzeczy które zdarzyły mi się w życiu. Ja moim rodzicom jestem wdzięczna za trzy rzeczy: zachęcanie mnie do harcerstwa, lekcje angielskiego i wyprostowanie zębów. Właśnie w takiej kolejności.

    OdpowiedzUsuń
  11. A u nas na podwórku moi ludzie grali w nogę, w gąskidodomu i w klasy, dopóki nie wyrośli. Syn (jak twierdzi córka) jadł mrówki za płotem u sąsiada. Perkusja jest, ale nie mieściła się w domu więc dzięki bogu wyjechała na strych. Został wielki baraban, w który najmłodszy wali czasem rano jak się nudzi. Perkusja jest, a oni i tak się szwendają po mieście i nie odbierają telefonów... Nawet korki kupiliśmy na odpuście pod kościołem, chociaż teraz są produkcji chińskiej, zamiast szarego pudełka mają kolorowe opatrzone pięknym dziarskim biegaczem, oraz napisem (uwaga!) "petarde. sprzedaż dzieciom zabroniona". Można się skichać ze śmiechu :)Chociaż, przyznaję się, trochę za bardzo szanuję swoją kolekcję korkowców i strzelanie odbywa się tylko w dni świąteczne. I tak oto powszedniość dnia szczenięcego stała się sacrum przyszłych pokoleń, ot, zwykła kombatancka rzecz... Córka westchnęła kiedy pokazałem jej trzepak, na którym czasem zwisałem : "ty to miałeś fajnie, trzepak tuż pod oknem..." A potem okazało sie że radzi sobie z tym trzepakiem o niebo lepiej niż ja w kwiecie wieku, mimo że wcześniej specjalnie nie trenowała. Najwyraźniej trzepak stanowi element pakietu genetycznego i to od więcej niż dwóch pokoleń, i żadna elektronika nic tu nie poradzi.

    A poza tym obrazki bardzo dla oka przyjemne. Czy z przeznaczeniem (nomen omen)pedagogicznem? Wygląda na to, że znowu robimy obaj w tym samym domu wydawniczym (przynajmniej jednym).

    OdpowiedzUsuń
  12. @Daniel: Dzięki za dobre słowo i za opowieść. Najwyraźniej fajni rodzice mają fajne dzieci - możesz być dumny z pociech, krzepiące to, że duch w narodzie nie ginie :-)
    Obrazki jako żywo o przeznaczeniu oświatowem; jakoś się ciągle nie mogę uwolnić od emploi ilustratora podręcznikowego...

    @Marta: A mnie zębów nikt nie wyprostował... Ale co do reszty - prawda, prawda. Chociaż przyznać muszę, że osobiście do harcerstwa mam stosunek cokolwiek ambiwalentny - z jednej strony fajnie - kontakt z przyrodą, ogniska, szałasy, "jak dobrze nam zdobywać góry" i masa użytecznych umiejętności do nabycia, ale z drugiej - cała ta narodowo-katolicka indoktrynacja w polskim ruchu skautowym trochę mnie odrzuca.

    OdpowiedzUsuń