Kiedy byłem jeszcze małym szkutem (a potem nawet już nieco większym) zawsze na Mikołaja dostawałem pierniczki, które piekła moja Babcia Halka (Babcia była lwowianką, i tak tam zdrabniano imię Helena). Mikołajowa paczka od Babci wyglądała zawsze tak samo: zrobiony przez siostrę Babci, Ciocię Marysię, woreczek z czerwonej krepiny podszyty (tak jest, podszyty, a nie podklejony!) krepiną białą i związany kordonkiem, pełen domowych pierniczków, orzechów włoskich, jabłek i czekoladowych michałków. Orzechy i jabłka nie były specjalną atrakcją, michałki z kolei, owszem, były niezłe, ale i tak nie miały startu do tych twardych niemiłosiernie korzennych ciasteczek. Notabene, babcine pierniczki po jakichś dwóch tygodniach od upieczenia miękły i robiły się, o ile to możliwe, jeszcze smaczniejsze, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wytrzymał tak długo, żeby się o tym przekonać. Na ogół trzeba było dużego wysiłku woli, żeby nie zjeść wszystkich od razu szóstego grudnia o świcie.
Zazwyczaj toczyliśmy z Siostrą prawdziwe pojedynki psychologiczne polegające na tym, żeby zamelinować sobie jak najdłużej ostatniego pierniczka i w końcu demonstracyjnie go zeżreć na oczach przeciwnika, któremu w woreczku zostały już tylko włoskie orzechy i podobny śmieć. Naturalnie, zdarzały się blefy, ostatni istniejący pierniczek okazywał się przedostatnim, nieoczekiwanie zamieniając tryumf w klęskę, dochodziło też do brzydkich kradzieży... Kiedy w grę wchodziły pierniczki, wszystkie chwyty były dozwolone.
Mam nadzieję, że jest już jasne, o jak kultowej rzeczy traktuje dzisiejszy post. Mojej Babci (na tym zdjęciu z 1922 roku widzicie ją jako śliczną siedemnastolatkę) nie ma już od prawie jedenastu lat, ale tradycja mikołajowych ciasteczek przetrwała; raz do roku piecze je moja Mama, piekę (z pomocą Żony) i ja. Przepis jest następujący:
1/2 kg mąki
1/4 kg stopionego miodu
2 jaja
1 szklanka cukru
10 dkg margaryny
1 łyżeczka sody
przyprawa piernikowa (imbir, cynamon, goździki)
Długo wygniatać ciasto. Formować małe kulki i układać je w dużych odstępach na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Każdą kulkę spłaszczyć lekko palcem. Piec w ok. 180º C aż ładnie zbrązowieją. Zdejmować z blachy gorące.
Zapewne istnieją bardziej wyrafinowane przepisy na pierniczki. W dodatku nie da się ich wycinać w gwiazdki ani w serduszka, bo deformują się podczas pieczenia. Są twarde, prawie jak cantuccini. Ale ja nie zamieniłbym ich na żadne inne, nawet na Nürnberger Oblaten-Lebkuchen (które swoją drogą uwielbiam). Dla mnie te skromne babcine pierniczki są jak dla Prousta magdalenki.
Toute proportion gardée, oczywiście.
przecudnej urody babcia :) A i pierniczki niczego sobie ;)
OdpowiedzUsuńZ opisu wynika, że są one podobne do orzechowych ciasteczek, w których zakochało się moje dziecko i których również nie można przestać chrupać.
OdpowiedzUsuńI z przyjemnością skorzystam z przepisu :)
Czy Kapitan się nie obrazi, jeśli wypróbuję przepis? :)
OdpowiedzUsuńMyślę że na Święta wszyscy je zrobimy a babci będzie baaaaaardzo miło :)
OdpowiedzUsuńMnie też :-)
OdpowiedzUsuńZrobilismy dzis Twoje pierniczki - super szybkie i wyjatkowo smaczne (tylko mocno sie do rak kleja ;-)
OdpowiedzUsuńKlejom się! Potwierdzam :) Tylko ja zrobiłam pierniki giganty... hmmm...
OdpowiedzUsuńmy tez sie zdziwilismy, jakie sie wielkie upiekly! Ale pycha... juz polowy nie ma. Jutro dorabiamy.
OdpowiedzUsuńNo przecież jak wół stoi napisane: "małe kulki" :-D Naprawdę muszą być małe, tak do 3cm średnicy.
OdpowiedzUsuńA ciasto klei się obrzydliwie, fakt. Dlatego potrzebna jest druga osoba,żeby, jak już skończymy miętosić, oskrobała nam ręce jakąś szpatułką (u nas w domu mówi się na taki przyrząd "wylizawka").
Tradycja tych pierniczków jest (oczywiście) dłuższa - za moich szczenięcych lat piekła je MOJA babcia (tj. prababka Adama)i ona też, jak pamiętam, sama szyła te torebeczki. Zawartość była taka sama i pierniczki były zawsze największą atrakcją.Być może tradycja sięga jeszcze głębiej, ale nie ma już kogo zapytać.Ciekawe, że nigdy nikomu z nas nie przyszło do głowy, by upiec te pierniczki o innej porze roku - to widać ta sama kategoria, co wigilijna kutia i barszcz z uszkami; kiedy indziej to już nie to, choć kutię powtarzało sie jeszcze na Nowy Rok.Moja babcia umarła pod koniec lat sześćdziesiątych (więc przed urodzeniem Adasia), jego babcia, tj. moja matka, w styczniu 2000, ale tradycja w rodzinie trwa. Tylko torebek już od kilku lat nie ma, bo dzieci rozjechały się po świecie, a i krepina nie wiem, czy nadal jest dostępna...
OdpowiedzUsuńZaluje, ze trafilam na ten cieply wpis i przepis dopiero dzis, ale moze skorzystam za rok.
OdpowiedzUsuńKrepina to chyba taka bibulka? Jest dostepna i w Polsce i w Turcji w sklepach papierniczych (np. Office Store w Armadzie), wiec do dziela Kapitanie...
Pierniczków jeszcze trochę zostało do wglądu i degustacji, ale doradzałbym pośpiech, bo intensywnie nad nimi pracuję...
OdpowiedzUsuńPrzepiękna historyja, aż nie wypada nie zrobić piernika :)
OdpowiedzUsuń