Jak zwykle o tej porze miesiąca, nadeszła pora na ilustrację do kolejnej opowieści A. Perepeczki, mądrym dla memoryjału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melankolikom dla rozrywki erygowanej.
Tym razem - novum. Mrożące krew w żyłach opowiadanie nie pochodzi bowiem z nieprzebranego skarbczyka perepeczkowych osobistych wspomnień, ale opisuje wydarzenia, które przytrafiły się komu innemu. Bohaterem jest młody marynarz pełniący funkcję drugiego oficera, który wyrusza w swój pierwszy rejs oceaniczny do Azji Południowo-wschodniej. Niczym w conradowskiej Smudze Cienia, wskutek choroby pierwszego oficera przejmuje jego obowiązki: "Łączyło się to z dowodzeniem załogą pokładową, z bosmanem i cieślą i dejmanami a także ze wszystkimi problemami ładunkowymi, ze sztauplanem na czele..." itd, itp.
Streszczając dalsze pięć stron potoczystej narracji: w Bangkoku naszemu bohaterowi przychodzi odebrać załadunek stu azjatyckich bawołów i tysiąca gęsi. Jedno z rogatych bydląt, zdenerwowane widokiem czerwonej skrzynki przeciwpożarowej zrywa się z postronka i zaczyna demolować pokład. Młody i niedoświadczony, ale pełen zapału pierwszy oficer, poskramia rozszalałego bawołu* za pomocą zerwanej ze ściany mesy czerwonej płachty, do której białymi literami wyciętymi z brystolu przyklejone było internacjonalistyczne hasło "POMOC, PRZYJAŹŃ, PRZYKŁAD" (akcja opowiadania toczy się za poprzedniego reżimu).
Wszystko kończy się po myśli torreadora-amatora, bawół zostaje zapędzony do sporządzonej naprędce zagrody i wszyscy płyną szczęśliwie do Hongkongu. Historia ma jednak swój nieoczekiwanie smutny epilog, w którym wobec naszego dzielnego protagonisty płynący na tym samym statku oficer kulturalno-oświatowy, czyli morski komuch od spraw polityczno-wychowawczych, wysuwa poważny zarzut "o świadomą działalność godzącą w odwieczną przyjaźń, pomoc i przykład Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich".
----------------------------------------------------------------------------------------------
*Uwielbiam ten archaiczny wariant biernika rzeczownika "bawół", jest jak ze starych książek przygodowych.
Streszczając dalsze pięć stron potoczystej narracji: w Bangkoku naszemu bohaterowi przychodzi odebrać załadunek stu azjatyckich bawołów i tysiąca gęsi. Jedno z rogatych bydląt, zdenerwowane widokiem czerwonej skrzynki przeciwpożarowej zrywa się z postronka i zaczyna demolować pokład. Młody i niedoświadczony, ale pełen zapału pierwszy oficer, poskramia rozszalałego bawołu* za pomocą zerwanej ze ściany mesy czerwonej płachty, do której białymi literami wyciętymi z brystolu przyklejone było internacjonalistyczne hasło "POMOC, PRZYJAŹŃ, PRZYKŁAD" (akcja opowiadania toczy się za poprzedniego reżimu).
Wszystko kończy się po myśli torreadora-amatora, bawół zostaje zapędzony do sporządzonej naprędce zagrody i wszyscy płyną szczęśliwie do Hongkongu. Historia ma jednak swój nieoczekiwanie smutny epilog, w którym wobec naszego dzielnego protagonisty płynący na tym samym statku oficer kulturalno-oświatowy, czyli morski komuch od spraw polityczno-wychowawczych, wysuwa poważny zarzut "o świadomą działalność godzącą w odwieczną przyjaźń, pomoc i przykład Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich".
----------------------------------------------------------------------------------------------
*Uwielbiam ten archaiczny wariant biernika rzeczownika "bawół", jest jak ze starych książek przygodowych.
Jak zwykle, świetna ilustracja.
OdpowiedzUsuńPodziękował. :-)
OdpowiedzUsuńMoże mi się zdaje, ale Kapitana akwarele są coraz bardziej malarskie, a nieco mniej linearne. Zwłaszcza wieżowce z tyłu - prawie impresjonizm!
OdpowiedzUsuńTo z lenistwa. Takie chlapanie alla prima zabiera mniej czasu, a mnie się dzisiaj strasznie śpieszyło, żeby skończyć tę ilustrację, bo chciałem wreszcie położyć łapy na swoim nowym megaodpasionym komputerze, który sobie wczoraj sprawiłem. Rozumiesz, na starym blaszaku większość nowszych gier już nie chciała chodzić ;-)
OdpowiedzUsuńA już poważniej - lubię czasem coś zmienić,żeby nie tkwić całe życie w jednej konwencji. W ogóle mnie korci, żeby znowu popróbować jakiejś techniki impasto i zobaczyć jak mi to teraz smakuje. Ciągle akwarelą i ciągle tak samo wyścibolone - nuuuda.
Swietne, wlasciwie jak zawsze, ale ja nigdy niemoge sie nadziwic, jak mozna osiagnac takie efekty. Kiedys ogladalam Pana prace na digarcie, tez gdzies widzialam wydrukowane, do tej pory niezmiennie pozostaje pod duzym wrazeniem:):):) Co do przytoczonej historii, hasla na plachcie mnie rozbroily:D:D:D
OdpowiedzUsuńKrótko, acz treściwie - coś "piknego" :)
OdpowiedzUsuńA gdyby to nawet było namalowane z lenistwa, to byłby kolejny dowód prawdziwości stwierdzenia, że lenistwo wzmaga w człowieku kreatywność!
OdpowiedzUsuń"Mój" domowy superkomputer sprawiony do pracy grafika komputerowego jest właśnie zawalony wypasionymi grami (ale nie moimi). Zastanawiam się, kiedy zabraknie miejsca na Photoshopa.
Pani Ssseleno, czy moglibyśmy darować sobie formę pan/pani? Proszę.
OdpowiedzUsuńMożna się do mnie zwracać po imieniu (do wglądu na winietce) albo per "Kapitanie" :-)
Co do efektów - e, tam. Też mi nadzwyczajne efekty.
@Haku - piknie dziękuję.
@Kolleander - prawdziwość tego twierdzenia nie przekłada się niestety na tureckich studentów grafiki; jedynym skutkiem ich lenistwa jest rosnąca indolencja.
hah prosze wybaczyc zbyt oficjalna forme Kapitanie;) Efekty w sensie tak swobodnego panowania nad plama, no i niesamowite wyczucie koloru, trafne nie przesadzone kontrasty... moglabym dalej wyliczac;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)