czwartek, 25 marca 2010

Rozwijając wątek z dnia wczorajszego

W komentarzach do porzedniego posta zostałem surowo skarcony przez Koralinę i mojego własnego ojca za nonszalancko lekceważący stosunek do Wielkiej Kuchni Tureckiej, czwartej podobno na świecie.
Tata przypomniał mi o niepodważalnych zasługach, jakie wpływy otomańskie miały w rozwoju kulinarnych tradycji Europy Południowo-Wschodniej, natomiast Koralina nie wyzbywając się krytycyzmu wobec Turków i ich kultury zwróciła moją uwagę na nieprzebraną różnorodność i bogactwo regionalnych odmian tureckiej kuchni. I tutaj, muszę się przyznać, nieco się zacukałem, przemyślałem sprawę i zadałem sam sobie pytanie, dlaczego mimo wszystko nie uważam Turcji za kulinarną potęgę. Na pytanie owo postaram się odpowiedzieć poniżej.

Dystansując się od opinii moich znakomitych komentatorów muszę wyznać, że do kuchni tureckiej zraził mnie przede wszystkim jej brak finezji, brak zaskakującego łączenia smaków, i, sorry, Koralino, ale właśnie brak różnorodności. Wszystko jest w niej przyprawione na jedno kopyto, z ziół stosuje się właściwie tylko tymianek i ewentualnie miętę, posypuje się po wierzchu papryką, soli, pieprzy, skrapia sokiem z cytryny, i tyle. No, czasem ciapnie się jeszcze jogurtu. I nieodmiennie podaje się do tego, cokolwiek by to nie było, ten nieśmiertelny pszenny chleb w charakterze wypełniacza!
Niby jest cała masa rodzajów dolmy, ale w smaku są one wszystkie dość zbliżone, pieczona baranina też występuje pod różnymi nazwami i postaciami, ale tak naprawdę pachnie i smakuje cały czas dość podobnie.Oczywiście, wszystko to jest fajne na samym początku, ot, taka chłopska, niewymyślna a pożywna kuchnia, ale bardzo szybko człowiek zaczyna tęsknić za czymś bardziej wyrafinowanym. Najlepszy przykład - pide. Smaczne, owszem, nie powiem, ale do prawdziwej włoskiej pizzy ma się jak tofaş do ferrari.
Fakt, pewne rzeczy są świetne (jak się dobrze trafi), na przykład w knajpie o nazwie Nefes na Kızılay do bardzo przyzwoitego kuzu şiş podają absolutnie rewelacyjną sałatkę podlaną octem z granatów i posypaną sumakiem; w Izmirze zdarzyło mi się jeść fantastycznego levreka (fantastyczny był głównie dlatego, że był bardzo świeży i idealnie upieczony; nie bez znaczenia była tu jak sądzę też magia miejsca) i wcale nie gorszą barbunyę (ditto), a w Stambule smażone małże w bułce (pycha, nie zaprzeczę), ale w gruncie rzeczy takie dobre rzeczy można bez problemu zjeść w większości krajów leżących w basenie Morza Śródziemnego.
Owszem, bardzo lubię od czasu do czasu rzeczy takie jak şakşuka, jak ayran, jak rozmaite potrawy z bakłażana, jak su börek, jak yaprak sarma, jak humus, jak tahin wymieszany z pekmezem, w którym macza się lavaş, ale właśnie tylko od czasu do czasu i w gruncie rzeczy bez specjalnych emocji.
Tymczasem potrafię się roztkliwić nad niemal dowolną włoską pastą, nad dobrze zrobioną pizzą, albo nad domową polską zupą, zwłaszcza jeśli jest to żurek albo barszcz z uszkami.
Słynne tureckie słodycze, wszystkie te baklavy, kadayify, lokum, profiterole i sutlaçe, są istotnie niezgorsze, ale przecież na ogół mdląco słodkie, i na dłuższą metę zwyczajnie nudne.
Tureckie sery to temat zasługujący na osobny post. Wydaje mi się, że Turcy nie są w stanie wyprodukować twarogu, który smakowałby jak twaróg, a nie jak bryndza lub feta (uczciwie przyznaję, że dobra nawet ta ich feta, ale z miodem albo dżemem się jej przecież nie zje) oraz żółtego sera, który nie miałby konsystencji i smaku plasteliny. Gdzież im się równać do Włoch, Szwajcarii, Holandii, nie wspominając nawet o takiej serowarniczej potędze jak Francja.
Win Turcy też robić nie potrafią i na tym stwierdzeniu w sumie litościwie poprzestanę.

Reasumując: gdybym miał wybrać jedną kuchnię, którą miałbym się żywić do końca życia, to pierwszą rozpatrywaną kandydatką raczej na pewno byłaby kuchnia włoska, potem może chińska, potem, kto wie - hiszpańska? Meksykańska? Hinduska? W każdym razie na pewno nie turecka.

7 komentarzy:

  1. Wychodzi na to, ze zachwycam się niewymyślną kuchnia chłopską, hihi. Niech będzie. Po świecie jeździłam za młodu, ale wówczas rożne kulinarne eksperymenty traktowałam po macoszemu. Od paru lat skazana jestem na jadło tureckie, wiec może z braku laku jawi mi się jako ambrozja. Kto wie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo Kapitanie, zgadzam się w 100%.
    Zatem jutro na obiad pappardelle z wędzonym łososiem, szczypiorkiem i suszonymi pomidorami!!! Pychota!

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja tam sobie chętnie popróbuję tej niewymyślnej i monotonnej tureckiej kuchni - i dopiero potem pogadamy. Myślę, że a la longue każda może się znudzić, ale ja tam nic nie mam przeciwko baranince, jogurtom z ayranem włacznie, fecie i oliwkom, a akurat mięta i tymianek to niezła kombinacja - jakoś nie wierzę, by na tym tureckie przyprawy się kończyły - znając choćby bogactwo tego, co w Bułgarii. No i myślę jeszcze, że nic nie ujmując papardellom jak wyżej, to np. kebab z surowymiu jarzynami i sosem jogurtowo-czosnkowym jest nieco zdrowszy... T.

    OdpowiedzUsuń
  4. Też bym wolała z sosem jogurtowo-czosnkowym, ale taki wynalazek jest znany i dodawany poza granicami Turcji. Kebab podawany jest z pomidorem, cebulą, papryką i ew ogórkiem. Pusto, sucho.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale pomarańcze mają wyśmienite!

    OdpowiedzUsuń
  6. @ Koralina: Byłbym ostatnią osobą, która pogardzałaby kuchnią chłopską, większość moich ulubionych potraw to domowe, solidne i nieskomplikowane jedzenie :-)

    @ elpe: Jeszcze Ci bokiem wyjdzie ;-) Chociaż może miesiąc to za mało, żeby się znudzić kuchnią turecką...

    @ Agunia: No właśnie. Trochę niesprawiedliwie nie wspomniałem, że naprawdę mocną stroną tureckiej kuchni jest znakomita jakość produktów, przede wszystkim jarzyw i warzyn, tudzież owoców. Takich pomarańczy ani pomidorów jak w Turcji nie jadłem nigdzie indziej.

    OdpowiedzUsuń
  7. I to jest to! A jeszcze brzoskwinie, melony, świeże figi, daktyle, migdały... To właśnie lubią tygrysy (i baraninkę też). Słowem, myślę, że mi bokiem nie wyjdzie. A pizza i spaghetti też się znudzić mogą, chociaż fakt, że różnorodność jest tu olbrzymia.

    OdpowiedzUsuń