niedziela, 18 stycznia 2009

Port na końcu świata

Ilustracja dla magazynu "Nasze Morze" do comiesięcznego opowiadania Andrzeja Perepeczki z cyklu "Opowieści z Mórz Popołudniowych".
Historię, do której przygotowałem powyższy obrazek dałoby się streścić mniej więcej tak: "Pływaliśmy od dłuższego czasu po Morzu Południowochińskim i powoli zaczynaliśmy mieć tego dość. W końcu wylądowaliśmy w jakimś obskurnym porcie na jeszcze bardziej obskurnej wyspie, gdzie w oczekiwaniu na załadunek rudy żelaza przesiadywaliśmy całymi dniami w tamtejszej knajpie, pijąc różne podejrzane trunki pędzone z bananów i jedząc smażony drób. W końcu statek był gotowy do wyjścia w morze i szczęśliwie okazało się, że bierzemy kurs na Europę. Koniec."
Jak widać, fabuła może niezupełnie jak z Conrada albo Londona, ale jeśli ktoś miał okazję słuchać gawęd starego i wytrawnego marynarza, to wie, że taki typ nawet o porannym myciu zębów potrafi opowiadać barwnie i zajmująco.

5 komentarzy:

  1. czuć ten klimat (upał też). bardzo lubię gawędy starych, wytrawnych marynarzy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Moi rodzice mają wśród swoich znajomych pewnego kapitana żeglugi wielkiej, taki typ hemingwayowski, co to wszędzie i na wszystkim pływał, a będąc już po siedemdziesiątce zafundował sobie o czterdzieści lat młodszą żonę, a żeby nie było, to zaraz potem zrobił jej dziecko. Jeszcze dwa lata temu sam widziałem, jak w siekącym listopadowym deszczu pokonywał na rowerze odcinek Karwiny - Sopot i z powrotem.
    W każdym razie, jak ten facet zaczynał opowiadać, to wyglądało to mniej więcej zawsze tak samo - dwugodzinna historia, która dałoby się zreferować w niecałe dwie minuty. Wszystkie panie w towarzystwie dosłownie jadły mu z ręki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pływaliśmy od dłuższego czasu po Morzu Południowochińskim i powoli zaczynaliśmy mieć tego dość. W końcu wylądowaliśmy w jakimś obskurnym porcie na jeszcze bardziej obskurnej wyspie. Statek okazał się w opłakanym stanie, więc kapitan oznajmił, że przed nami miesiąc chlania taniego rumu i zbijania bąków na dziewiczych plażach tej uroczej wysepki. Wszystkim było to na rękę, a szczególnie Albertowi. Ten syn węgierskich żydów zawsze miał smykałkę do interesów – w trymiga zorganizował trzy hebanowe dziewczyny z tamtejszych slumsów, wykąpał, wydepilował, ubrał w jedwabną bieliznę i puścił w wieś. Okazało się, że wieśniacy mają całkiem sporo zaskurniaków, które niekoniecznie chcą wydawać na rum, a przy tym są delikatni i niepozbawieni dobrych manier!
    Odpłynęliśmy po miesiącu cuchnąc na potęgę tanim rumem, z ogorzałymi facjatami, w dobrych humorach, bez Alberta. Ma do nas dołączyć na Wielkanoc...

    OdpowiedzUsuń
  4. Benek, rum i hebanowe dziewczyny na Morzu Południowochińskim?
    Coś Cię fantazja zanadto poniosła, Ziom :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. No, faktycznie, pojechałem z tym hebanem;)

    To jest właśnie pisanie bez zrozumienia.

    OdpowiedzUsuń